niedziela, 29 listopada 2015

Czy pierniczenie zawsze jest bez sensu???

  Pierniczę sobie elegancko od pewnego czasu i ewidentnie zaniedbuję pisanie na blogu , a ludzie jeść muszą. Nie ważne czy swoi czy obcy i tak jeść muszą. O dziwo odzwyczaić się od jedzenia  jakoś nikt nie chce. Z tego mojego pierniczenia wyszła elegancka kasa ,ale nie na pierdoły ,bo niby święta idą i trzeba o najbliższych zadbać. Ooo.... Co to to nie. W tym roku razem z Markiem , bo Zuza jest rozpuszczona i nie ma w związku z tym prawa głosu , a Julek nie mówi podjedliśmy decyzję ,że na coś tą kasę przeznaczymy. Bonia szepnęła słówko o Szlachetnej Paczce i wiecie co ? Wpadłam jak śliwka w kompot. Czytałam i wyłam. Serio ,serio , nie płakałam tylko wyłam. Serce mi się pokroiło na kawałki i doszłam do wniosku ,że trzeba pomóc za wszelką cenę ,bo ludzie , których  wybrałam ,a raczej ślepy los za mnie wybrał (  nie sprawdzałam wszystkich) mieli po prostu w życiu potwornego pecha i pomimo tego co przeszli dalej walczą o godne życie. To nie są ludzie ,którzy  przebalowali kawałek życia i teraz płaczą tylko prawdziwi bohaterowie , którzy walczą codziennie o przetrwanie. Postanowiliśmy im pomóc mimo ,iż sami  w kasę nie opływamy , ale skoro ktoś ma gorzej od nas to możemy mu pomóc , prawda? To pomagamy. To co widzicie na zdjęciu udało nam się zabrać do tej pory. Zbieramy dalej ,żeby ta Rodzina mogła mieć spokojne Święta tak jak każdy z nas.  Wybaczcie więc braki w blogu i jeżeli pozwolicie lub nie zajmę się pierniczeniem , ponieważ  to nie jest już pogoń za kasą ,a za lepszym jutrem Rodziny. Trzymajcie się cieplutko. Jak tylko będę miała chwilkę to wrzucę na bloga coś ciekawego :) Pa !!!




 Szlachetna Paczka rośnie



czwartek, 19 listopada 2015

Japkami nas zasypało nie śniegiem czyli ....nie potrafię zrobić cydru !!!!!

   Jabłek w domu na tony, więc trzeba je jakoś przerobić. Cydru ani nie potrafię zrobić, ani pić nie lubię. Pozostaje opcja szarlotki. Szarlotkę zaś lubią wszyscy. No prawie wszyscy, ale tych dziś pomińmy dla dobra ogółu. No jak można nie lubić gorącej szarlotki z lodami na przykład. Cóż takie cuda też się zdarzają. Wracając do szarlotki  ... Przepis mam od babci Kazi i jestem jej za niego bardzo wdzięczna, ponieważ naprawdę jest świetny i w zależności od tego ile damy cukru można z niego robić ciasta słodkie , pół-słodkie , bezpłciowe i słone. Zapraszam do zabawy.



   Szarlotka babci Kazi.




Ciasto :

   3   szklanki mąki
 3/4  szklanki cukru ( podobno pudru ,ale ja daję zwykły )
   2   łyżeczki proszku do pieczenia ( takie płaskie ,że aż wklęsłe)
   5   żółtek ( albo 4 żółtka i 1 jajo)
   1   kostkę masła lub margaryny
1-2  łyżki gęstej śmietany

Farsz :

  1-2 kg jabłek ( kwaśne podobno lepsze)
     2    paczki  cukru wanilinowego
     1    paczka rodzynek lub nie
           cynamon mielony



    Na stolnicę albo coś płaskiego wysypujemy  mąkę ,cukier i proszek tak żeby powstał kopiec prawie jak Kościuszki.




Na kopiec wrzucamy masło




 pokrojone w kawałki przed chwilą wyciągnięte z lodówki  i chlastamy to nożem na miazgę. Szybko i nie rękami ,bo ciasto nie może się za bardzo ogrzać. Teraz wrzucamy jajka i śmietanę




 i też szybciutko zagniatamy.




 Jak za długo będziecie wyrabiać to wam gniot wyjdzie, nie szarlotka. Z ciasta robimy ładną kulkę




 i wsadzamy na godzinę albo i dłużej do lodówki. Teraz mordujemy się przy jabłkach czyli obieramy je i ucieramy na tarce na dużych oczkach. Jak nie macie tarki to możecie pokroić na drobno też będzie działać. Sypiemy cukrem waniliowym ,cynamonem i wrzucamy rodzynki , a na koniec mieszamy wszystko




 i idziemy na kawę co najmniej. Jak się kawa wypiła to lecim w kierat zwany szarlotką. Blachę do szarlotki wykładamy papierem ,żeby było mniej mycia. Jak nie macie papieru do pieczenia to możecie blachę wyłożyć papierkami w które było zawinięte masło. Było zbierać nie wyrzucać. Nazwa blogu mówi sama za siebie. Wyjmujemy ciasto z lodówki i  dzielimy 2/3 na stolnicę, a 1/3 z powrotem do lodówki . Wałkujemy toto  wałkiem ,a jak nie ma wałka to butelką po winie , której nie wyrzuciliście po ostatniej imprezie i stoi pod zlewem. Rozwałkować ciasto. Ma pi razy oko wyjść jak na zdjęciu.




Teraz nieszczęsne jabłka . Wyciskamy je z soku. No serio wyciskamy ,bo inaczej zakalec wyjdzie albo zupa, wiem co mówię, bo sprawdziłam na sobie. Jak wyciśniecie to poukładajcie jakoś w miarę równo na cieście





 i posypcie cynamonem i jeszcze raz cukrem wanilinowym.




Teraz wyjmujemy z lodówki resztę ciasta i wałkujemy. Jak Wam się chce to możecie położyć cały placek i obciąć brzegi, a potem podziobać widelcem albo utrzeć po prostu górę na tartce lub też jak ja rozwałkować ciasto, porwać na kawałki i porzucać jak podleci.





Teraz wstawiamy ciasto na 55-60 minut do piekarnika ustawionego na 170 st. C. i czekamy, aż zacznie pachnieć, bo przecież wszystko co pachnie, jest dobre :D




 Podać możecie na gorąco i na zimno, z lodami lub sosem waniliowym np. z Ikei. No co  kto woli. Smacznego życzę.


 

wtorek, 17 listopada 2015

Tajemnica zniknięcia - pierniki.

   No więc pojawiam się i znikam i znowu pojawiam i tak w kółko ,bo ..... robię sobie pierniczki. Natenczas nastała ku temu odpowiednia pora, by każdy kochający Boże Narodzenie,  zabrał się za pieczenie pierniczków. Upierdliwe toto , ubabrać się trzeba i stać godzinami w kuchni ,ale warto.  Oj... warto. Cały  dom pachnie świątecznie. Szczególnie, jeżeli sami zrobicie mieszankę do pierników, bo to co teraz kupuje się pod tą pełną dumy i chluby nazwą, z tą przyprawą niewiele ma wspólnego. Prawdziwymi pierniczkami , które leżą 3 miesiące bez skutków ubocznych zaraził mnie Kozi vel Michał, a w zasadzie to jego babcia. Ukłony dla babci !!! Przepis na pierniczki musiałam zmodyfikować ,bo we fspaniałym mieście Warszawa nie mogłam dostać amoniaku !!!! Teraz pierniczki piekę hurtem i wyobraźcie sobie, że nawet trochę na nich zarabiam. Każdy z nich pieczony jest jak " dla mnie". Przecież jak zostaną to nikomu w domu nie dam badziewia  i każdy "maluję"  lukrem tak  jakby miał trafić na moją choinkę i wiecie co ?  W zeszłym roku miałam najpiękniejszą choinkę w Polsce !!! Serio , serio. Najpiękniejszą ,bo nie było na niej ani jednej bombki ,tylko same pierniki !! I oczywiście dlatego ,że była to moja choinka. Moja i mojej rodziny :) To  może zacznijmy już piec zanim całkiem się rozkleję, co???  Zapraszam do zabawy w pierniczenie :)



  Pierniczki Babci Koziego.  ( 100 pierniczków )




   4,5   szklanki  mąki
      1   margaryna
      2   jajka
   1/2   szklanki cukru
      1   szklanka miodu
      2  łyżeczki  sody ( nie kaustycznej tylko do pieczenia ! )
      3  łyżeczki  kakao
      4  łyżeczki  przyprawy do piernika ( przepis dam niżej )


    Margarynę, cukier i miód rozpuszczamy na patelni i czekamy, aż wystygnie.




Teraz robimy gniazdko z mąki i reszty sypkich produktów ,czyli przyprawy ,sody i kakao.




 Wlewamy ostygniętą  masę z patelni.




Dorzucamy na środek 2 jajka




Wyrabiamy i na koniec wałkujemy i wycinamy pierniczki czym popadnie.



Aby powiesić pierniki na choince niezbędna jest dziurka. Dziurkę robimy tak..... Rozkręcamy długopis jednorazowy na części pierwsze . Jak przystało na każdą porządną jednorazówkę z jednej strony jest mniejsza dziurka , a z drugiej jak ogólnie wiadomo większa. Obie będą niezbędne do przeprowadzenia operacji. Większą dziurkę przykładamy do piernika i brutalnie wciskamy w ciasto , aż "soki pójdą" ,czyli ciasto wejdzie do środka. Teraz z paniką w oczach szukamy patyczka żeby to ciasto z długopisu wydłubać. W tym celu posłużymy się patyczkiem do szaszłyków lub tego typu sprzętem . Pamiętajcie aby dziurki robić przed wsadzeniem do piekarnika , dla hardcorowców polecam odwrotną opcję. Operację dziurka w pierniku uważam za zakończoną. Pozytywnie z resztą.





Odkładamy do pudełka i czekamy, aż na horyzoncie pojawią się święta. Teraz wyjmujemy twarde jak drewno pierniki , robimy lukier i zaganiamy całą rodzinę do " malowania .  Jeżeli postanowicie je skonsumować , to wystarczy jeżeli na 2-3 dni zamkniecie je w szczelnym pudełku z kawałkiem skórki z mandarynki lub pomarańczy. Od tych skórek " napiją się" wody i zmiękną. Przepis jest więc kolej na przyprawę do tych pierniczków.





   Przyprawa do pierników.

  1/2  łyżki pieprzy czarnego drobno mielonego
  2     łyżki cynamonu
   1   łyżka  mielonego imbiru
 1/2  łyżki  mielonego goździka
 1/4  łyżki  gałki muszkatołowej
 1/4  łyżki kardamonu ( nie jest obowiązkowy )
 1/4  łyżki mielonego anyżu ( też niekonieczny )


   Wszystko wsypcie do szczelnego pojemnika i wymieszajcie. Ja żeby było widać ,czy dobrze przyprawy się wymieszały wsypuję cukier wanilinowy ,ponieważ ziarnka cukru widać . Wiem....  mieszając przyprawy w tych dawkach wyjdzie BARDZO dużo przyprawy , ale spokojnie.... zamiast łyżek możecie dać np. malutkie łyżeczki od filiżanki i wyjdzie mniej przyprawy ,a proporcje zachowacie  takie jak potrzeba :)

 Wszystkim życzę miłej i smakowitej zabawy, a osoby zainteresowane( one wiedzą ,że do nich piszę)  proszę o kontakt  sprawie piernikowych paczek ,bo nie wiem komu ile mam zrobić ,a nikogo nie chcę zawieść. Pa , pa :)





 

niedziela, 15 listopada 2015

Słońce na talerzu - curry.( gości ciąg dalszy)

    Pogoda paskudna. Słońca nie ma nawet przez minutkę , wiec trzeba je samemu wyczarować :) Bardziej słonecznego dania niż curry nie znam, więc postanowiłam je zrobić na pociechę dla moich gości w ostatni dzień ich pobytu. Przepisu nigdzie nie znajdziecie, bo to moje prywatne curry. Kuba kiedyś zarządził na obiad curry, żebym się od niego odczepiła z notorycznym pytaniem - co jutro na obiad. W  knajpie indyjskiej nigdy nie byłam, a co dopiero w Indiach i mam zrobić curry ? No proszę Cię... Bardzo śmieszne. Siadłam ciemną nocką na kompa i odpaliłam tonę stron z hinduskimi przepisami nie pomijając tych z reklamą restauracji i tych, które w Indiach naprawdę się znajdują. Wiecie co się dowiedziałam ??? !!! To ichniejsze curry, to coś jak nasz bigos !!!! W każdym domu się to je i każdy inaczej je robi !!! Jedyne czym naprawdę się różni jedno od drugiego, oczywiście dla Hindusów to kolor, a kolor oznacza poziom ostrości. Kolory są 3 - zielony , żółty i czerwony. Dodawać można wszystko co jest zielonego w domu i to czego nie ma też. Do tego mięso lub ryby albo po prostu nic i mleczko kokosowe. Koniec tajemnic o curry. Wpieniłam wszystkich Hindusów w Polsce ? I dobrze. Nie ma tajemnic w kuchni :)))  Lecimy do garów!!!



    Curry (mój hinduski "bigos")





  1   pierś z kurczaka
  1   mała cebulka
  1   ząbek czosnku
  1/2  paczki  mieszanki chińskiej
  1/2  puszki ananasa
  1   łyżeczka kurkumy
  2   łyżeczki  przyprawy curry
  1   śmietana lub mleczko kokosowe
  2-4 łyżek oleju
       chili ( jak ktoś ostre lubi )
       sól



      Cebulkę kroimy w kostkę





i wrzucamy na rozgrzany olej do garnka , po chwilce wrzucamy pokrojony w kostkę czosnek i czekamy 3 minutki , aż się przesmaży. Wiem oleju jest dużo ,ale się przyda. Teraz zmniejszamy płomień na malutki i wsypujemy curry, kurkumę i odrobinę !!! chili jak lubicie ostrzejsze.




 Jeżeli stwierdzicie ,że na wasze oko ziół jest za mało lub lubicie bardzo mocny aromat, to bez krępacji proszę... sypcie zioła do woli. Tylko na zdrowie Wam to wyjdzie. Mieszamy szybko i czekamy ,aż się zioła przesmażą i zaczną cudnie pachnieć. Normalnie Indyjski bazar w kuchni prawda? Teoretycznie to cebulę i czosnek powinno się dawać później ,ale dzięki nim  zioła się nie przypalą w 3 sekundy ,a za to powstanie aromatyczna pasta. Teraz wrzucamy mieszankę




 i podlewamy syropem z ananasa, tak tym z puszki i wiem, że jest słodki. Następnie wrzucamy pokrojone kawałki ananasa.




Jak warzywa zmiękną to mieszamy je delikatnie, ale też dokładnie z pastą i  wrzucamy mięsko.




Jak za mało wody to znowu luuuu.... soczkiem z ananasa. Teraz na pewno jest dobre. Czekamy chwilkę ,żeby mięsko się ugotowało i na koniec dodajemy śmietanę lub mleczko i solimy.





Gotowe. Jeśli ktoś nie jest doinformowany, to informuje, że w kuchni hinduskiej króluje ryż jako dodatek  główny do dań.


P.S. Pragnę pochwalić się wszystkim Paniom z maluchami, że to curry było jednym z pierwszych dań jakie zjadł w swoim życiu Julek. Nie miał wtedy roku. Z obliczeń wewnątrz mózgowych wyszło mi, że nie ma tam nic, co może dziecku w tym wieku zaszkodzić i skoro hinduskie dzieci wtranżalają to prawie od urodzenia, to mojemu też nic się nie stanie i o dziwo nie stało :)
   



   



piątek, 6 listopada 2015

Goście , czyli jak wyżywić hordę tatarską i nie pójść z torbami.

     Stare polskie przysłowie mówi: Gość w dom, Bóg w dom. No chyba ten, co to wymyślił to mocno pijany był albo potwornie bogaty. Ja wiem, że nie fajnych gości, to się za próg nie wpuszcza, tylko rożne choroby wymyśla, żeby tylko nas nienawiedzili ,ale są i tacy goście za którymi tęsknimy i zawsze są mile u nas widziani, ale ... No właśnie to "ale" jest problemem. Co podać do jedzenia żeby wszyscy  byli zadowoleni, najedzeni i szczęśliwi, a my żebyśmy nie stali w garach godzinami, nie wyszli na sknery lub co gorsze, żeby to co ugotujemy było jadalne. W chwili obecnej mam gości i jestem chora. Wniosek ? Muszę ugotować tak, żeby byli szczęśliwi, bo za nimi przepadam i żebyśmy przez resztę miesiąca nie jedli na obiad cebuli z ziemniakami :) Proponuję kapuśniak. Nie.... nie kwaśnicę lub jej odmianę i na pewno nie kapuśniak z młodej kapusty. To będzie prawdziwy, zabielany kapuśniak z kiszonej kapusty z pyrami i toną skwarek z cebulką.




     Kapuśniak.

    3    spore garście kapusty kiszonej z marchewką ( garść na 2 osoby )
    1    śmietana ( mleko sojowe w opcji dla vegan)
    2-3  łyżeczki mąki
    2     liście laurowe
    5     ziaren ziela angielskiego
    1    łyżeczka od filiżanek kminku
          pieprz
          vegeta
          czosnek granulowany


       Wybierzcie garnek w ,którym najczęściej gotujecie zupę  i  nalejcie wody do połowy i fru na palnik. Wrzucamy teraz liść i ziele angielskie i czekamy, aż się woda zagotuje.




 W tym czasie pokrójcie kapustę




 ( musi być troszkę odciśnięta ,bo zupa wyjdzie za kwaśna)  " w kratkę "  na drobne kawałki ,żeby   frędzle z łyżki nie spadały i  wrzućcie do gotującej wody.




Teraz robimy zagęszczacz- kubeczek w dłoń , do środka trochę wody i mąkę i kręcimy toto na jednolitą masę.... dolewamy wody i dalej kręcimy ,tak żeby grudek nie było ,bo w zupie kluski wyjdą.



 Dolewamy wody do pełna i wlewamy do garnka z kapustą . Jak się boicie ,że wyjdą kluski to sitko proponuję użyć. Powinien Wam wyjść  bardzo rzadki kisiel z frędzlami z kapusty. Dodajemy łyżeczkę kminku, co by gazowni nie było i rozrzedzamy śmietanę.  




 Jak kisiel się zagotował to gasimy pod garem ogień i wlewamy śmietanę dość szybko mieszając ,żeby się ser nie zrobił.




W zasadzie zupę mamy gotową tylko ją doprawić trzeba.




 Ja solę ją vegetą, żeby nie byłą taka biała,   ale to kwestia gustu. Tak samo jak to czy dodacie odrobinę czosnku, czy nie. Ja daję, bo to troszkę smak zmienia na plus. Zupa powinna wyjść wam lekko kwaśna , ale jeżeli wolicie bardziej kwaśną to żaden problem , po prostu wlejcie do niej trochę kwaśnej wody w której kisiła się kapusta. Smacznego.

   
 

niedziela, 1 listopada 2015

Szczęście Edytki --->Saj- gon- ki !!!!!

     Proszę Państwa !!! A teraz przedstawiam długo oczekiwane Sajgonki !!!! Oklaski proszę !!!!
Przepis jest prawie albo całkowicie oryginalny ! Zdobyty, nie siłą, od przemiłego chińskiego staruszka na ul. Bakalarskiej dzięki mocy uśmiechu i dobrego słowa. Zrobiłam tak jak mi tłumaczył w językach chińskim i migowym, czyli przepis powinien być prawdziwy. Sklep polecam ,bo oprócz przepisów dostaniecie tam naprawdę tanio składniki do kuchni orientalnych.Sorki ,ale nie kupię papieru ryżowego tao tao 10 sztuk za 12 zł skoro wiem ,że na Bakalarskiej lub Marywilskiej dostanę za 8 -10 zł pół kilograma takowego papieru. No, aż taka kretynka to ja nie jestem, żeby mnie byle burak skubał. Jak skubać to my, a nie nas. No to zaczynamy....




 
   Sajgonki .

   1/2    kg mielonego mięsa (chudego z byle jakiej zwierzyny)
     1     łyżka oleju zwykłego
   2-3    łyżki oleju sezamowego
   2-3    duże marchewki
     1     cebula
     1     ząbek czosnku
     3     cm  imbiru
     1     kapusta pekińska - średnia
     1     pęczek szczypiorku
     1     łyżka sosu  rybnego
     1     łyżka sosu  ostrygowego
            sos sojowy jasny, zamiast soli
     1     garść  kiełków fasoli mung - niekoniecznie
   1/2    paczki makaronu typu vermicelli - ugotowanego



     Cebulkę standardowo w kostkę




 i na olej do zeszklenie , potem czosnek na chwileczkę i zaczynamy zabawę. Wrzucamy mięsko , mieszamy je z cebulką,




 wrzucamy pokrojony w cieniutkie paseczki imbir




 i podlewamy sosami....(rybnym, ostrygowym, sojowym) ale potwornie śmierdzi co ? He... he... Luzik ...zaraz wyparuje i tylko świetny smak zostanie. Jak mięsko trochę się podsmaży  to wrzucamy utartą na dużych oczkach marchewkę




 i mieszamy dokładnie. Jak zmięknie to wrzucamy szczypiorek , żeby było smacznie i kolorowo. Ja dziś wrzuciłam pora jako produkt zastępczy ,ale nie wyszło ,bo kolor stracił , Czytaj- zapomniała stara skleroza kupić szczypior. Makaron kroimy na małe kawałki




 i wrzucamy do mięska. Doprawiamy sosem sojowym i sprawdzamy. Brrrr..... Nie no spokojnie już na 1000 % jest jadalne i nie pozostało tam nic z tego początkowego smrodu. Cwana jestem co ? Nie no to nie tak ... sama zawsze mam opory i za każdym razem okazuje się ,że nie potrzebnie .Tak po prostu. Teraz odstawiamy żeby nadzienie wystygło , a jak to zrobi to dodajemy pokrojoną kapustę pekińską




 i jak kto chce to kiełki. Kiedyś je dawałam ,ale po usmażeniu nie są ani smaczne ,ani ładne ,wiec przestałam je dawać . Teraz składamy.... ja mam na to etatowy garnek , Wy musicie też coś znaleźć, może miskę... Nalewamy ciepłą wodę ( od zimnej palce grabieją).


Tak wyglądają tanie i duże paczki papieru ryżowego



 Ja zawijam na dużej desce drewnianej i na trochę mniejszą zwinięte sajgonki odkładam. Sprawdzałam na innych podkładkach ,ale na desce jest najlepiej ,bo placek mięknie, a nie leży w wodzie  ,bo drewno nadmiar wody częściowo wchłania ,ale nie na tyle żeby sajgonki wyschły na wiór. Zawsze są lekko wilgotne, czyli takie jak trzeba. Dobra.... teraz wkładam placek w wodę i myk go na deskę . Wygładzam rękami i w ten sposób nadmiar wody sam się odprowadza na bok i sprawdzam czy nie za bardzo hm.... sflaczało ??? No ,bo nie zmiękło. To chyba dobre określenie. Jak jest dobre to nakładam 1 czubatą łyżkę farszu i zawijam.





Rach .....




ciach....




ciach i gotowe.




Tam gdzie nie ma farszu musi być troszkę węziej, bo przy zwijaniu w rulonik ciasto samo się na boki rozchodzi i potem się majta.  Teraz zwijamy w rulonik. Wbrew temu co czujecie  ciasto nie jest bardzo delikatne i da się dość ciasno zwinąć . Więc zwijajcie mocniej ... nie udawać ,że się nie da. Farszu ma być łyżka , bo to sajgonki nie krokiety. Zwinięte odkładamy na inną deskę.... jeden obok drugiego ,ale tak żeby się nie dotykały i łączeniem do spodu to się sklei . A teraz powtórka i znowu ,aż do końca ,czyli jakieś .... 60 sztuk .Jak zrobicie około 30 to możecie zacząć smażyć te które zrobiliście na początku. Przeschły, zlepiły się ,ale dzięki desce nie przylepiły się do spodu i nie wyschły na wiór. Smażenie jak to smażenie. Oleju trzeba sporo , żeby były w połowie zanurzone.




Olej nie może być za gorący ,bo będą pękać , czyli rozgrzewamy olej ,a potem zmniejszamy na średni ogień. Jak wrzucicie to obracajcie  dość często.




Mają się pięknie zrumienić.




Smażcie po max 4 sztuki ,bo lubią się w czasie smażenia przytulać do siebie i ciężko je rozlepić. Ja prywatnie podaję je z sosem słodko - kwaśnym z butelki ( Pan mi dał), ale to kwestia gustu i każdy je jak lubi. Uwaga !!!! Bardzo długą są masakrycznie gorące w środku ,więc do jedzenia wybierajcie te,  które smażyły się jako pierwsze. U nas w domu schowane w lodówce przed Zuzą wytrzymują 2 dni, więc można je zrobić przed imprezą, a potem tylko usmażyć.
    Bożesz.... to blogowanie to ciężki kawałek chleba. Gdyby nie to, że robię to z wielkiej przyjaźni dla znajomych oraz dla przyszłych pokoleń i przyjemności dobrego jedzenia to... w  życiu bym się na to nie pisała. Kolorowych Moi Mili :)